w51
Administrator
Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Gliwice
|
Wysłany: Śro 19:37, 04 Mar 2015 Temat postu: Warszawa czy warszafka ? |
|
|
Warszawka ponad wszystko
[link widoczny dla zalogowanych]
Myślenie naszych elit o Polsce jest egoistyczne i mało wartościowe poznawczo. Skupia się przede wszystkim na interesach metropolii, kosztem dobrostanu rozległych prowincjonalnych obszarów. To zjawisko ściśle powiązane jest z innym: interesy poszczególnych „prowincjonalnych” regionów kraju są opisywane niemal wyłącznie przez pryzmat interesów i wyobrażeń stołecznych elit, na czele z medialnymi.
Fiksacja metropolitarna
W bożonarodzeniowym numerze „Polityki” trafiłem na artykuł „Gdzie kawiarnie z tamtych lat?” Joanny Solskiej, w którym autorka opowiada o losach kilku kultowych lokali powstałych jeszcze w czasach PRL i ich późniejszych perypetiach, niekiedy zakończonych likwidacją. Pełen nostalgii, stosownej w świątecznym czasie, kilkustronicowy tekst przykuł moją uwagę następującym faktem: spośród wszystkich opisanych przez Solską kawiarni tylko dwie były spoza Warszawy. To krakowski „Zwis” (oficjalnie „Vis-á-vis”), niegdysiejsza przystań Piotra Skrzyneckiego, i wspomniana w artykule jednym zdaniem łódzka „Honoratka”, w której przesiadywali filmowcy.
To świetna metafora nie tylko dzisiejszej Polski. W wyobraźni naszych elit istnieje przede wszystkim stolica. To miejsce, gdzie załatwia się naprawdę ważne sprawy polityczne, instytucjonalne, biznesowe, medialne. Istnieje jeszcze kilka większych miast, choć – dosłownie i w przenośni – daleko im do Warszawy. Poza tym znaczne obszary Polski na mapie rysowaną „wyobraźnią elit” opatrzone są krótką, dobrze w dziejach znaną informacją: hic sunt leones – „tu mieszkają lwy”. Tak starożytni kartografowie oznaczali terytoria barbarzyńskie, obce ich centrom świata.
Nie piszę tego z pretensją. Nietrudno jednak ukryć, że polskie życie w jego istotnych przejawach toczy się właśnie w stolicy. Czy ściślej – w kilkunastu, może kilkudziesięciu jej miejscach: od instytucji publicznych i gospodarczych, przez restauracje, po studia telewizyjne i redakcje gazet. Zapewne część tego naprawdę-ważnego-życia toczy się także w kilku bogatych podwarszawskich miejscowościach. I właściwie tyle. Gdzieś za rogatkami Warszawy, gdzieś na odchodzących od niej liniach komunikacyjnych, a czasem także wewnątrz miasta przebiegają niewidzialne granice między centrum a peryferiami, między światem „znaczącym” a „nic-nie-znaczącym” albo „znaczącym niewiele”. Zna to i rozumie wiele osób, szczególnie tych, które przybyły do Warszawy „za chlebem i karierą”.
O pogłębiających się u nas podziałach przesądzających o losach centrum i peryferii kraju mówiła niedawno prof. Józefina Hrynkiewicz w wywiadzie dla „Nowego Obywatela”. „Problem dotyczy [także] małych miast. Tam zlikwidowano już bodaj wszystko, co się dało zlikwidować, więc ludzie zmuszeni są z nich uciekać. Małe miasta nie dają młodemu pokoleniu żadnych perspektyw na stabilne dochody czy rozwój zawodowy. Tam nie ma pracy, nie ma szans na uzyskanie materialnego bezpieczeństwa i stabilizacji życiowej. Zlikwidowano co większe przedsiębiorstwa. Likwiduje się instytucje publiczne. Młodzi nie mają innego wyjścia, jak tylko emigrować, gdyż emigracja zarówno w ramach kraju, jak i za granicę jest bardzo silnie skorelowana z poziomami bezrobocia i ubóstwa.
Najgorsza sytuacja jest w województwach podlaskim, warmińsko-mazurskim i podkarpackim, ale niewiele lepiej jest w łódzkim, świętokrzyskim czy lubelskim. (…) Analiza sytuacji na rynku pracy w woj. warmińsko-mazurskim pokazuje nam dwa różne światy: kompletnej zapaści powiatów peryferyjnych i całkiem niezłą sytuację w stolicy województwa. Olsztyn i powiat olsztyński, w porównaniu z powiatami takimi jak Pisz, Węgorzewo czy Gołdap, to niemal oaza dobrobytu.
Jest to zjawisko typowe dla Polski: rozwijają się metropolie i duże miasta, gdzie lokuje się najbardziej prestiżowe inwestycje, a upadają te mniejsze, gdzie jest tylko subwencja na edukację, a własne dochody pokrywają – bardzo zresztą ubogą – pomoc społeczną. (…) Przyjęty w Polsce model rozwoju prowadzi do niekontrolowanego rozrostu metropolii i terenów do nich przylegających oraz do wyludniania się wszelkich innych obszarów”.
Tłoczno w przedpokoju
Co jest „realnie znaczącą” współczesną Polską? Czy tylko jej nieliczne „strefy uprzywilejowane”? Taki osąd się narzuca. Reszta kraju jest przedpokojem, zapleczem. Wiedzą o tym młodzi i starsi, których „zasysa” stolica. Nie zawsze wędrują do niej (narażając się na etykietę „słoika”) kierowani ogromną ambicją. Bardzo często to twarda konieczność, chęć dorobienia się „na sposób polski”, czyli szansa na utrzymanie się z pensji, z której wystarczy jeszcze na spłatę kredytu.
ciąg dalszy ...
Takie realia determinuje brak alternatywy: lokalne rynki oferują zbyt mało, instytucje są likwidowane – albo i jedne, i drugie są szczelnie obsadzone „swoimi”. W ten sposób rozwój nastawiony tylko na interes metropolii pozbawia rozległe obszary poszczególnych regionów kraju kadr i lokalnych elit, szczególnie tych rekrutujących się z młodszych roczników.
To wpływa także na utrwalanie się brudnego kapitału na polskiej prowincji. Lokalne sitwy – zasiedziałe, żyjące wsobnie, nierzadko stosujące negatywny mechanizm selekcji w ramach kooptacji do własnych szeregów – zwykle nie mają żadnej konkurencji. Zdecydowanie jednostronne kierunki polskiej wewnętrznej migracji skutkują powolną erozją kulturową/intelektualną „obszarów nieznaczących”. To jest nasza stała społeczno-gospodarcza, więcej: to nasza stała cywilizacyjna.
Nieopisany i przemilczany świat nie istnieje. Na ten „świat nieprzedstawiony” współczesnej Polski składają się duże obszary poszczególnych regionów, które wspólnie budują to, co nazywamy polskością, naszą tożsamością. A przynajmniej powinny ją budować, jeśli polskość ma być czymś rzeczywistym i oddziałującym.
Niestety, jeśli nawet prowincjonalne terytoria zaistnieją w dyskusji publicznej, w wyobraźni społecznej, to na ogół wedle wzorów narzuconych przez stolicę. Istnieją wedle schematów tworzonych przez bardzo wąską grupę oligarchów, ludzi opiniotwórczych, wysokich urzędników państwowych. Na tych z kolei pracują ludzie nierzadko wykorzenieni ze swoich rodzimych światów, z których przywędrowali do metropolii. Właśnie ta „klasa służebna” często za swoją przyjmuje narrację pryncypałów, wedle której „dobrze jest, jak jest”.
Dodajmy do tego nasilenie mechanizmów politycznych i partyjnych, które powodują, że np. posłowie przestają być reprezentantami swoich regionów/wyborców, a stają się statystami podnoszącymi rękę w bezwzględnym rytmie „maszynki do głosowania”. Wyobcowanie skupionej w stolicy klasy politycznej (nie tylko w zainstalowanych tam instytucjach) stanowi dojmującą bolączkę państwa. Jeśli politycy nie są rzeczywistymi reprezentantami społeczeństwa, jego różnorakich grup interesu, a stają się zarządcami folwarku, wtedy drzwi do wszelkich patologii stają otworem.
Folwarczna fatalność
W tym wszystkim dalekim echem brzmią popańszczyźniane, głęboko zakorzenione tradycje polskiego społeczeństwa. W pańszczyźnianym modelu życia elity są żywo zainteresowane tym, by pracujące na ich rzecz społeczeństwo nie dysponowało żadną znaczącą własnością, w tym własną kulturą. W takim systemie kapitał (zarówno gospodarczy, jak i kulturowy) pozostaje przede wszystkim w dyspozycji wąskiej, uprzywilejowanej grupy, sterującej procesami życia zbiorowego, w tym sposobami jego opisu i interpretacji.
To podział na folwark i na dwór, na prowincję i na metropolię, na plebs i na elitę. Warunkiem koniecznym awansu społecznego jest tutaj przyjęcie kultury „dworu”, imitacyjne utożsamienie się z tymi, którzy dyktują warunki gry. W dzisiejszych czasach to właśnie media gwarantują rozpowszechnianie i dominację dworu nad rozległymi obszarami folwarku.
Wielkomiejskie poglądy uprzywilejowanej, oczywiście wewnętrznie zróżnicowanej elity, która toczy ponad głowami plebsu własne boje, są przyjmowane jako wzorcowe. Tym tłumaczyć można choćby fakt, że wielu Polaków z niższych warstw niemal bezmyślnie powtarza opinie korzystne dla metropolitarnej elity. Wielu ludzi, którzy codziennie borykają się z problemami „terytoriów nieznaczących”, gorąco wierzy w to, że jedyną receptą na tę sytuację są indywidualistyczne strategie przetrwania, a reprezentanci interesów wielkich instytucji finansowych są obiektywnymi ekspertami ekonomicznymi.
Nawet jeśli doznają dysonansu poznawczego dotyczącego rozziewu między tym, co widzą wokół siebie, a tym, co słyszą, to brak im innego interpretacyjnego punktu odniesienia. Nadal naśladują język elit, gdy opisują rzeczywistość. Posługują się nim, nie wiedząc, że to język obcy.
Rzecz jasna, reprezentanci elity rzadko mówią, że istniejąca sytuacja i język, jakiego używają, ma służyć przede wszystkim zabezpieczeniu ich własnych interesów, symbolicznych i realnych. To temat tabu, wspominanie takich kwestii jest grubą niestosownością. Przekonują raczej, że opisują pewien obiektywny, niezmienny stan rzeczy, samych siebie stawiając w roli arbitrów elegancji. Narracja beneficjentów życia w metropolii subtelnie łączy w sobie wątki estetyczne z etycznymi i ekonomicznymi.
ciąg dalszy ...
Górnicy broniący swoich miejsc pracy i dobrostanu własnego regionu stają się zatem niebezpiecznymi awanturnikami palącymi opony pod Sejmem, a także ludźmi niezdolnymi do myślenia pro publico bono. Są przy tym egoistami – w przeciwieństwie do elity myślącej odpowiedzialnie o sprawach państwa i rynku.
Specyfikę rodzimej „doktryny uprzywilejowanych” ponad dekadę temu tak opisywał prof. Zdzisław Krasnodębski na kartach „Demokracji peryferii”: „chociaż polscy liberałowie nawiązywali do liberalizmu zachodniego, jego recepcja była (…) nader selektywna i powierzchowna. W większości nie byli oni świadomi ani wewnętrznych dylematów, ani dzisiejszych przemian liberalizmu”. Jedną z konsekwencji tego imitacyjnego naśladownictwa (zauważmy, że „elity” w stosunku do silniejszych od siebie przyjmują tę samą postawę, którą narzucają „własnemu” społeczeństwu) zachodnich doktryn był stopniowy zanik odpowiedzialności i solidarności społecznej.
Dziś egoizm polityczny i gospodarczy stały się cnotą. Metropolia ma pełne prawo dyktować wszelkie warunki z pozycji silniejszego. Z jakimi konsekwencjami? Wymownie opisała tę kwestię Ślązaczka z górniczej rodziny Marcelina Zawisza w tekście „Doktryna szoku à la Kopacz” na portalu Strajk.eu, komentując rządowe decyzje o zamknięciu kilku kopalń: „Zaraz zacznie się smutna powtórka z lat dziewięćdziesiątych: samobójstwa z biedy i niemocy znalezienia pracy. Rosnące bezrobocie. Alkoholizm. Zacznie się również masowy exodus do ziemi obiecanej – Europy Zachodniej, gdzie wszystkie zmywaki będą nasze”.
Polskę zdeglomerować!
Wśród wielu reform, których Polsce potrzeba, jest i ta: deglomeracja cywilizacyjna, idąca w parze z deglomeracją politycznej wyobraźni. Potrzebujemy nowego myślenia o III Rzeczpospolitej, które kładłoby nacisk na interesy poszczególnych regionów, różnice (i podobieństwa) między nimi, realne sposoby zapobiegania narastaniu cywilizacyjnej dysproporcji między „Polską znaczącą” a „Polską nieznaczącą”.
Potrzebujemy takiego myślenia z przyczyn kulturowych, tożsamościowych i społeczno-gospodarczych. Zwracał na to uwagę Krzysztof Mazur, lider Klubu Jagiellońskiego, w niedawnym wywiadzie dla „Nowej Konfederacji”: „Nasz kraj będzie się faktycznie rozwijał wówczas, gdy będziemy mieli minimum trzydzieści ośrodków miejskich, w rodzaju Bielska-Białej, Częstochowy, Nowego Sącza, bo taki mają charakter państwa europejskie”.
To policentryzm a nie rozwój polaryzacyjno-dyfuzyjny jest świadomym wyborem wielu świetnie prosperujących państw Zachodu. Dobrze, że przedstawiciele młodszego pokolenia prawicy zdają sobie z tego sprawę. Tutaj znów – jak refren – pojawia się potrzeba zmiany pokoleniowej w bardzo wielu znaczących obszarach naszego życia.
Tekst ukazał się pierwotnie w internetowym piśmie „Nowa Konfederacja” nr 2 (56)/2015
Post został pochwalony 0 razy
|
|