|
ŚWIATOWID czyli ... obserwator różnych stron życia
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
w51
Administrator
Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Gliwice
|
Wysłany: Sob 19:23, 04 Wrz 2010 Temat postu: |
|
|
W PUŁAPCE UCZUĆ
Marek i Ania już od dawna byli, w gruncie rzeczy, uważani za małżeństwo i sami również tak się traktowali. Razem wszędzie wychodzili, wspólnie jeździli na wakacje (poza krótkimi okresami, spędzanymi z “formalną” rodziną). Nawet mieli “łączność majątkową” i wszystkie zarobione, bądź otrzymane skądinąd, pieniądze wkładali do jednej kasy. I tak już od ósmej klasy podstawówki.
Kryzys “wiecznej pary” dopadł Marka i Anię, gdy właściwie mieli już wyznaczoną datę ślubu. Nie było ona jeszcze precyzyjna, ale brzmiała: za rok, w wakacje. I choć wiedzieli “od zawsze”, że tak się to kiedyś skończy, to ta decyzja zdecydowanie zmieniła ich postrzeganie rzeczywistości. Nie wiem od kogo zaczął się ich kryzys. W każdym razie pierwsza zadzwoniła do mnie Ania.
- Cześć, masz chwilę czasu?
- Zależy na co.
- Na rozmowę.
- Na to mam zawsze czas.
Umówiliśmy się w kawiarni, na świeżym powietrzu, niedaleko Starego Miasta. Było bardzo duszno, więc nie zdziwiło mnie to, że Ania przyszła ubrana w lekkie, zwiewne rzeczy. Zamówiliśmy lody i przez chwilę rozmawialiśmy tak naprawdę o niczym. Dopiero odległy grzmot uświadomił Ani, że zbliża się burza i długo możemy już nie posiedzieć w tych komfortowych warunkach.
- Wiesz, nie wiem, czy dobrze robię wychodząc za Marka.
Poczułem się trochę nieswojo. Obydwoje poznałem w jednym czasie, obydwoje znałem tak samo dobrze. Wysłuchiwanie żalów tylko jednej ze stron, mimo wrodzonej ciekawości, nie było rzeczą, której bym najbardziej pragnął. Wbiłem więc wzrok w pucharek z lodami i starannie pracowałem łyżeczką nad ich wydostaniem. Ale ta cisza nie mogła trwać wiecznie. Odezwał się już znacznie bliższy grzmot i Ania kontynuowała wątek.
- Słyszałeś, co powiedziałam?
- Tak.
- I co ty na to?
- Jestem.. trochę zaskoczony.
- A ja w gruncie rzeczy nie. Choć do tej pory sobie tego nie uświadamiałam. Ale czytałam o tym ostatnio sporo...
- Gdzie?
- W takich różnych pismach.
- Babskich?
- Kobiecych – powiedziała powoli, wyraźnie akcentując każdą sylabę. – Mówisz tak, jak Marek. Jak zobaczył, co czytam, roześmiał się i powiedział, że dziecinnieję, bo czytam babskie pisma – tym razem grzmot był naprawdę bliski i nastąpił w chwilę po oślepiającej błyskawicy.
- No już, nie gniewaj się. Powiedz, co wyczytałaś w tych “kobiecych” – nie mogłem sobie darować lekkiej ironii przy wypowiadaniu tego słowa – pismach.
- Na przykład, że monogamia nie leży w naturze człowieka...
- Za to leży w niej wielokrotny, sterowany orgazm? – zacytowałem jakąś, zapamiętaną z reklamy kobiecego miesięcznika, kwestię.
- Znów mówisz jak Marek.
- Wybacz, ale nie można brać na serio porad z takich gazet, produkowanych seryjnie dla poprawienia samopoczucia różnych osób.
- Dlaczego?
- A wierzysz – przywołałem kelnera, by zapłacić rachunek, bo pierwsze krople zaczęły stukać w parasol nad nami – w gazetowe horoskopy?
- Nie, ale to bzdury.
- To dlaczego, jeśli jakaś gazeta zdecydowała się na opublikowanie jednej bzdury, nie miałaby napisać innych, żeby zadowolić czytelników? – uregulowałem należność. – Dlatego nie wierzę żadnej gazecie z horoskopem.
Deszcz rozpadał się na dobre. Ogródek opustoszał i my również musieliśmy zmykać w jakieś bezpieczne miejsce. I choć zajęło nam to dosłownie chwilę, a Ania miała parasol, to nim dobiegliśmy pod jakiś dach, wyglądała, jakby uczestniczyła w konkursie mokrego podkoszulka. W bardzo dosłownym sensie. I nie sposób było na to nie zareagować.
- Czy ja ci się podobam? – to pytanie daleko już wykraczało, poza standardową znajomość.
- Tak, ale bardzo się spieszę – wiem, idiotyczny tekst. Ale wymyślcie jakiś lepszy w takiej sytuacji.
- Nie mówiłeś, że jesteś gdzieś umówiony?
- Bo nie wiedziałem, że zmoknę. Muszę teraz najpierw wrócić do domu...
- Chyba nie zostawisz mnie w tym stanie? – ten “stan” polegał na tym, że Ania miała na sobie kompletnie przemoczoną sukienkę, a pod spodem tylko stringi.
- Oczywiście, że nie – wyjąłem z kieszeni marynarki portfel, zdjąłem ją i podałem Ani. – Oddasz mi później.
- Kiedy?
- Jak trochę ochłoniesz – powiedziałem już w biegu, bo akurat jechał mój autobus.
Oczywiście, nie byłem z nikim umówiony. Po powrocie do domu przebrałem się w suche ciuchy i zacząłem przemyśliwać poważnie zaistniałą sytuację. I choć burza krążyła w tym czasie dookoła, to dzwonek telefonu i tak zabrzmiał jak wystrzał z armaty.
- Cześć, tu Marek – błyskawica ponownie rozjaśniła niebo. – Co robisz?
- Suszę się.
- Aha. To znaczy, że mogę wpaść?
Przyszedł pół godziny później. W tym czasie wypogodziło się, a słoneczko zaczęło prażyć. Ale gdy stanął w moich drzwiach, znów odezwał się odgłos dalekiego grzmotu.
- Wiesz, sam już nie wiem, czy powinienem żenić się z Anią.
Przyznaję, po tym oświadczeniu pomyślałem w pierwszej chwili, że obydwoje poddają mnie jakiemuś wspólnemu eksperymentowi. Rzeczywiście, znudziło im się wspólne życie, dlatego postanowili je sobie urozmaić zabawą moim kosztem. Ale o ile Anię można było posądzić o aktorskie umiejętności, o tyle Marek był na to trochę zbyt prostolinijny.
- Pewnie naczytałeś się babskich gazet, że monogamia nie leży w naturze człowieka?
- Nie, co ty. Ale wiesz, to śmieszne, Ania coś o tym ostatnio wspominała.
- To dlaczego ty masz wątpliwości? – postanowiłem przejść nad jego dygresją do porządku dziennego.
- No bo co ja w sumie wiem o kobietach? Zawsze byłem tylko z Anią. Ja nawet nie wiem, czy my to dobrze robimy.
- Co? - nie zrozumiałem w pierwszej chwili.
- No wiesz... - pokazał jednocznaczny gest, obrazujący "kopulację".
- Aha – tym razem “załapałem”. – Na pewno dobrze.
- Skąd wiesz?
- To instynkt. Ja za pierwszym razem robiłem to równie dobrze, jak za setnym.
- I nic się nie zmieniło?
- No... generalnie nic. Ale tak naprawdę, o co ci chodzi?
- Ja myślę, że ona kogoś ma.
- Przecież się niedawno oficjalnie zaręczyliście?
- No tak. Ale ona ostatnio bardzo mało mi mówi.
- I co to znaczy?
- Że rozmawia z kimś innym.
- Jesteś zazdrosny, że rozmawia z kimś innym, czy że z kimś innym sypia? – byłem nieco rozbawiony.
- Nie żartuj sobie z tego. U nas jedno i drugie jest równie ważne. Zresztą, ostatnio rozmowy stały się jakby ważniejsze – refleksja o tym, że seks spadł w ich związku na dalszy plan, nie napawała go optymizmem.
- I tu cię boli?
- No – potwierdził krótko.
Pewnie Marek oczekiwał ode mnie jakiś dodatkowych pytań. Ale o ile w kwestii uczuć czuje się poniekąd specjalistą, to w “tych” sprawach nie uważam się za osobę zbyt kompetentną. A już na pewno nie taką, która może udzielać rad. Dlatego rozmowa przestała się zupełnie kleić i Marek zaraz się pożegnał.
Kiedy wyszedł, zacząłem rozważać niezręczną sytuację, w której się znalazłem. Nie miałem zupełnie pomysłu jak się z niej wydostać. Poczułem się, jakbym się znalazł w potrzasku, w pułapce, nie swoich przecież, uczuć. A tego, że to jeszcze nie koniec, byłem pewny.
Kolejna odsłona tej niemal rodzinnej już burzy, nastąpiła wkrótce.
- Halo – rzuciłem do słuchawki.
- Cześć, tu Ania.
- .....
- Jesteś tam?
- Jestem.
- Chciałam ci oddać marynarkę.
- Chwilowo mi nie jest potrzebna.
- Czemu się wygłupiasz?
- Nie wygłupiam się. Po prostu... wyjeżdżam jutro na wakacje.
- Rozumiem. To na razie.
Miałem nadzieję, że na jakiś czas mam ją z głowy. Ale po południu ktoś zadzwonił do moich drzwi. Odsłoniłem “judasza” i zobaczyłem po drugiej stronie... swoją marynarkę. Ktoś ją trzymał wyciągnięta przed siebie. Nie widziałem wprawdzie postaci, ale i tak domyślałem się, kto to.
- Ania, przecież wyraźnie ci mówiłem...
- To ja, stary – ten głos należał do Marka i nie był zbyt wesoły.
Przez moją głowę przebiegały setki myśli. Byłem pewien, że to Ania musiała coś wymyślić, żeby rozegrać jakąś swoją grę. I tak na wszelki wypadek odegrać się na mnie, żeby nie przyszło mi do głowy powiedzieć Markowi o jej prowokacyjnym zachowaniu. Kobieta inteligentna jest sto razy bardziej niebezpieczna niż stado os.
Postanowiłem blefować.
- Jestem chory.
- No co ty? Ania mówiła, że wyjeżdżasz jutro na wakacje.
- Żartowałem. Jestem bardzo chory.
- To co ja mam zrobić z tą marynarką?
Jego głos był dziwnie spokojny i nie wykazywał oznak wojowniczych zamiarów. Dlatego zaproponowałem:
- Ja uchylę lekko drzwi, a ty mi ją podasz.
Ta chwila słabości, to był mój błąd. Marek wepchnął nogę pomiędzy drzwi.
- Czemu nie chcesz ze mną porozmawiać?
- Dobra, wejdź – zaproponowałem zrezygnowany.
- O co chodzi? Bo na chorego nie wyglądasz – zapytał, gdy siedział już w moim pokoju.
- Jakby ci tu powiedzieć... – no właśnie, jak? Bałem się, że coś namieszam, choć z drugiej strony nie powinienem mieć wobec Ani skrupułów. Ale miałem je wobec Marka. – Myślę, że Ania chcę Ci dać coś do zrozumienia.
- Co?
- Przecież sam mówiłeś, że ci się wydaję, że kogoś ma?
- No, tak. Ale co to ma wspólnego z tobą?
- A powiedz mi, jak wytłumaczyła ci, że ma moją marynarkę?
- W ogóle mi nie tłumaczyła... – coś chyba zaczęło do niego docierać. – Chyba nie chcesz powiedzieć, że mam być zazdrosny o ciebie?
- Ja tu jestem tylko przykładem. Masz być zazdrosny o nią. Jesteście ze sobą od zawsze i ona nie czuję, że ty o nią zabiegasz. A kobiety to lubią.
Byłem pewien, że udało mi się zgrabnie ominąć niebezpieczne rafy. Za chwilę miałem się jednak przekonać jak bardzo się myliłem.
- No tak, wyszło jej samolubstwo. A ja też nie czuję, że o mnie zabiega. W łóżku tylko rozkracza nogi...
Reszty nie będę powtarzał, ale sami sobie możecie wyobrazić, jaka była. Marek wyszedł ode mnie bardzo wzburzony. Następnego dnia obudził mnie telefon.
- No i co, zadowolony jesteś?
- Słucham? – zapytałem półprzytomny, ledwo poznając głos Ani.
- Pytam, czy jesteś dumny z tego, co nagadałeś Markowi?
- A co ja mu nagadałem?
- Ty już dobrze wiesz.
- A kto go wysłał do mnie z marynarką? – niepotrzebnie zacząłem się bronić, bo jak wiadomo, tłumaczą i bronią się winni.
- To już sprawa między mną a nim – rzuciła wściekła słuchawką, nie zauważając jak sama zgrabnie wplotła mnie “w sprawę między mną, a nim”.
Po dwóch godzinach odebrałem jeszcze trzy kipiące złością telefony, oskarżające mnie o rozpad związku najwspanialszej pary świata. Próbowałem dodzwonić się do Marka, ale nie było u niego nikogo w domu. Poczułem się zupełnie zakleszczony w tej pułapce uczuć i coraz bardziej nie wiedziałem, jak się z niej wyrwać. Na początek postanowiłem się więc ukryć. Wyjechałem błyskawicznie na wakacje.
Wróciłem po miesiącu, mając nadzieję, że przez ten czas burza ucichła, a Marek z Anią znów są razem. Niestety, okazało się, że teraz to już przypomina tropikalny cyklon, a ja nadal jestem głównym winnym jego rozpętania. Byłem łatwym celem, bo już kilka znajomych było na mnie złych, za rady, jakie dawałem ich chłopakom. Sprowadzały się one głównie do tego, że przy jakiś kryzysach radziłem po prostu zachować im jak największą obojętność, tłumacząc, że tylko to może doprowadzić do ich ponownego zejścia się z wybrankami.
Rada zwykle skutkowała, za to oni nie mogli się powstrzymać od przekazania, kto im jej udzielił. Skutki ich szczerości były łatwe do przewidzenia. Jedna ze znajomych powiedziała mi nawet w złości, że ona ma ochotę, by jej były chłopak do niej cały czas wydzwaniał, przychodził do niej na uniwerek, a ona ma prawo go olewać. Ja zaś nie mam prawa wtrącać się w stosunki między nimi.
Szczerze mówiąc, to w głębi duszy przyznawałem im rację. To przecież nie było moje życie, ale ich. Lecz pochlebiało mi, że koledzy zwracają się do mnie z pytaniem w takich sprawach i z próżności dawałem im te rady. Na ich szczęście, a własną zgubę...
Tym razem jednak sytuacja rozwinęła się w sposób wyjątkowo niebezpieczny. Obydwie strony sporu powoływały się na mnie zdecydowanie zbyt często, o czym zresztą dowiadywałem się z drugiej ręki, bo żadne z nich, na szczęście, już do mnie nie dzwoniło. Tak więc okazało się, że przyznałem się Markowi do tego, że spałem z Anią. Ania zaś temu nie zaprzeczyła, twierdziła tylko, że podstępnie sprowadziłem ją do siebie, upiłem a następnie wykorzystałem. Chyba muszę mieć coś paskudnego w twarzy, bo nikt ze znajomych nie wątpił w tę wersję. W tym gronie nie mogłem się już więcej pokazywać i tylko z niektórymi osobami utrzymywałem jeszcze sporadyczny kontakt. Na szczęście, zawsze żyłem w kilku niezależnych i nie znających się środowiskach, więc mogłem się z nimi pożegnać bez żalu.
Od tego okresu minęło kilka lat. Sam już byłem żonaty i zupełnie zapomniałem o tej historii. Warszawa to jednak bardzo małe miasto i trudno nie natknąć się w końcu na jakiegoś znajomego. Zwłaszcza takiego, którego się nie chcę spotkać.
Tak było i tym razem. Byłem akurat na Poczcie Głównej, kiedy zobaczyłem przy okienku Anię. Zastanawiałem się nawet, czy nie wyjść i wrócić za parę minut. Ale na zewnątrz zaczęła się ulewa i postanowiłem w końcu po prostu wbić wzrok w wypełniany przekaz polecenia i udawać, że nikogo nie zauważam. Moja metoda nie przyniosła jednak oczekiwanego skutku.
- Jacek? – wprawdzie zabrzmiało to dość przyjaźnie, ale mój wzrok musiał chyba wyrażać chęć ucieczki. – Dawno cię nie widziałam.
- Rzeczywiście. Ale właśnie się spieszę, bo akurat jest moja kolej – pokazałem ręką na tablicę, na której wyświetlały się “numerki”.
- Coś ci się chyba pomyliło – spojrzała na świstek papieru, trzymany przeze mnie w ręce. – Przed tobą jest jeszcze dwadzieścia osób. – uśmiechnęła się wyrozumiale. – Pewnie nie chcesz ze mną rozmawiać, bo boisz się, że jestem na ciebie zła za rozbicie mojego związku z Markiem?
- Ja... się... – zacząłem się plątać, bo jej stwierdzenie mnie zaskoczyło. Miałem przynajmniej nadzieję, że oni sami zdają sobie sprawę, co tak naprawdę było przyczyną rozpadu ich uczucia. I że ja nie mam z tym nic wspólnego.
- Rozumiem. Masz poczucie winy. Ale nie przejmuj się. Ułożyliśmy sobie życie z innymi osobami, a Marek ma nawet dziecko. Tak wiec, nie ma tego złego... – mimo słów, jakie wypowiadała, w jej głosie brzmiał wyraźny żal. Mnie zaś zatkało już kompletnie. – Widzę, że nie chcesz ze mną rozmawiać. Będę już lecieć.
Kiedy wyszła, zrozumiałem, że ani ja, ani oni, już nigdy nie wydostaniemy się z tej pułapki uczuć. Bo są takie chwile, że miłość słabnie. I jeśli wtedy jej nie umocnimy, to rozpadnie się na kilka części. I jeśli nawet kiedyś ją ponownie skleimy, to już nigdy nie będzie taka jak dawniej i będzie wyraźnie widać miejsca, w których pękła.
Dlatego nie wierzcie nigdy w dobre rady znajomych oraz żadnych “fachowych” pism. Każde uczucie jest na tyle wyjątkowe i odmienne, że nie ma żadnej gotowej recepty na to, jak je uzdrowić i utrzymać przy życiu. Za każdym razem lekarstwo mogą znaleźć wyłącznie zakochani. I za każdym razem będzie ono niepowtarzalne, tak jak ich miłość. Dlatego nikt poza nimi nie będzie mógł z niego skorzystać, bez ryzyka, że może śmiertelnie zagrozić uczuciu.
jacekgetner
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
w51
Administrator
Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Gliwice
|
Wysłany: Sob 19:55, 08 Paź 2011 Temat postu: |
|
|
Takie oto opowiadanieściagniete z netu .....
Ostatni dzień
Reflektory samochodu mozolnie wyłuskiwały drogę z ciemności. Piotr prawie odruchowo prowadził samochód. Droga przemierzana wiele razy wryła się w pamięć do tego stopnia, że mięśnie same pociągały za kierownicę i naciskały pedały auta niejako bez udziału mózgu. Piotr był pogrążony myślami w niedawnej awanturze. Poszło o jakiś drobiazg, nawet nie pamiętał od czego rozpoczęła się ta bezsensowna wymiana zdań. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, różne drobiazgi zbierały się od dłuższego czasu. A to uszczypliwa uwaga, a to konieczność ustąpienia w podbramkowej sytuacji, a to urażone ego. Zwykle ustępował ojcu, lecz dziś przepełniła się czara goryczy. Ojciec powiedział słowo, Piotr nie ustąpił, ojciec znowuż coś dodał i tak zaczęli sobie nawzajem w gniewie wyrzucać dawne urazy i żale. W niepamięć poszła zasada, że przywoływanie i pamiętanie zdarzeń starszych niż 24 godziny nie ma sensu, że trzeba skupiać się na faktach, nie na pomówieniach, że ważne jest tu i teraz.
Matka próbowała interweniować, jednak trudno jej było opowiedzieć się po którejś ze stron. To oczywiste, że z jednej strony wspierała syna i jego racje, a z drugiej przecież jakoś musiała żyć z ojcem. Dlatego też wycofała się w jakieś zacisze mieszkania kręcąc z niedowierzaniem głową i z fotela w ciemnym pokoju obserwując kłócących się mężczyzn.
Piotr opuścił mieszkanie rodziców trzaskając mocno drzwiami. Po korytarzu ciemnej, czynszowej kamienicy poniosło się echo odbijając się od zamkniętych, obojętnych drzwi sąsiednich mieszkań. Samochód stał zaparkowany na ulicy, jednak Piotr postanowił troszkę ochłonąć, zanim usiądzie za kierownicą. Minął stojące auto i udał się na krótki spacer. Chłodny, jesienny wieczór studził emocje, a z każdym krokiem Piotr nabierał dystansu do całego zajścia. Już po kilkunastu krokach wzdłuż ulicy, przy której stała kamienica rodziców, poczuł wyrzuty sumienia i powziął zamiar, aby wrócić i przeprosić ojca. Kierowany tym postanowieniem zawrócił i układając w myślach słowa skierował się w stronę, z której przyszedł. Jakiś zabłąkany kot przebiegł mu drogę, co przywołało na myśl stare przesądy. „W ciemnościach wszystkie koty są czarne” – pomyślał Piotr odganiając od siebie czarne myśli. Nagle spostrzegł coś, co zatrzymało go w pół kroku – w mieszkaniu rodziców zgasło światło. „Cholera!” – zaklął – „Jakoś będę musiał przeżyć do jutra. Przyjadę do nich jutro tuż po pracy i załatwię sprawę”. Podszedł do samochodu, nacisnął przycisk na kluczyku wywołując powolne, dostojne mrugnięcie kierunkowskazów oraz stuk mechanizmu zamka i wsiadł do auta. Zajął miejsce za kierownicą i uruchomił silnik. Nagle przypomniał sobie, jak wspólnie z ojcem naprawiali w wynajętym na chwilę garażu jego pierwszy samochód. Wspomnienie spowodowało, że poczuł się jeszcze gorzej. „Cholera!” – zaklął ponownie w myślach – „Jaki ja jestem głupi! Dlaczego dałem się tak ponieść?!”.
Samochód z wolna toczył się po drodze. Piotr nie mieszkał daleko od rodziców, zaledwie kilkanaście kilometrów. W dobrych warunkach droga zajmowała jakieś piętnaście minut. Wynajmowali wspólnie z Marysią spore mieszkanie na niewielkim, aczkolwiek komfortowym osiedlu. Pozwalała na to dobrze płatna praca, tak jego, jak i Marysi. Zaparkował auto na ogrodzonym parkingu przed domem i spojrzał w górę na ciemne, ciche okna. Poczuł żal, że wraca do pustego mieszkania i że ich dobre zarobki, i praca dla tak zwanych dobrych firm okupione są samotnością. Jakże niewiele czasu mieli dla siebie. Ludzie mówią, że związki są po to, aby radości mnożyć przez dwa, a smutki dzielić, ale jak to zrobić, skoro praktycznie spotykali się późnym wieczorem i weekendy, a i to nie zawsze? Tym boleśniej odczuwał to teraz, gdy dręczyły go wyrzuty sumienia spowodowane awanturą i najnormalniej w świecie potrzebował wsparcia życzliwej mu osoby. Ciekawe jak oceniłaby to całe zajście Marysia? Pewnie zrobiłaby palcem znaczące kółko na czole, ale mimo wszystko doradziła jakieś rozwiązanie. Krótka do mieszkania prowadziła przez skwer, a następnie schodami na górę. Klucz zgrzytnął w zamku, pisnęła naciskana klamka, drzwi otwarły się ukazując ciche, przepastne, puste wnętrze. „Co za cholerny dzień!” – pomyślał naciskając przycisk włącznika światła.
Rano, w drodze do pracy Piotr jeszcze myślał o wczorajszym dniu i analizował całe zajście, lecz w biurze bez reszty pochłonęły obowiązki. Nerwowa krzątanina udzieliła się wszystkim, bez wyjątku. Trudno było skupić mu się na dokumentach, które musiał przejrzeć przed spotkaniem z klientem. Wreszcie wyłączył telefon komórkowy, zabronił łączyć do siebie rozmowy i zamknął drzwi do swojego gabinetu, które otworzył dopiero tuż przed spotkaniem. Wysiłek opłacił się, ponieważ jego rozmówca okazał się konkretnym i wymagającym rzetelnej znajomości faktów potencjalnym klientem, który dobrze ocenił profesjonalizm Piotra i natychmiast po rozmowie był gotów podpisać kontrakt. Oczywiście wymagało to uzgodnienia pewnych dodatkowych warunków – umowy nie można było podpisać ot tak sobie, bez dalszych negocjacji. Ustalili więc wspólnie termin następnego spotkania, po czym klient pożegnał się i odszedł, a Piotr zadowolony opadł w fotelu. „Tak, tak” – pomyślał – „Czas wrócić do rzeczywistości”. Pomyślał o czekającej go po południu rozmowie z ojcem i o tym, jak przeprosi go za swój wczorajszy wybuch. Uczucie niesmaku znowuż powróciło na moment wywołują na jego twarzy krótki skurcz. „Ech głupio wyszło” – skarcił siebie w myślach, a wyrzuty sumienia wróciły. Wyjął z kieszeni telefon i nacisnął przycisk włącznika. Niewielki ekran rozświetlił się oznajmiając powrót właściciela telefonu w zasięg wszelkich informacji dobrych i złych. Piotr podniósł słuchawkę telefonu stojącego na biurku i wykręcił numer asystentki.
- „Czy były do mnie jakieś telefony?” – zapytał.
- „Nie, nic ważnego się nie działo.” – odpowiedziała Teresa – „Ach! Byłabym zapomniała. Dzwoniła pańska matka i koniecznie chciała z panem rozmawiać. Był pan jednak na spotkaniu i zabronił sobie przeszkadzać. Pomyślałam, że sprawa może poczekać jeszcze z godzinkę, więc obiecałam, że pan do niej zadzwoni”.
- „Tak, tak. Dobrze, że mi nie przeszkadzałaś, bo to pewnie nic ważnego, a rozmowa z kontrahentem była dla nas niezmiernie ważna. Dziękuję.” – potwierdził.
Piotr nacisnął widełki staromodnego telefonu. Wiele wysiłku kosztowało go jego zdobycie, a następnie doprowadzenie do stanu używalności. Nie był nowoczesny, nie miał pamięci i wyświetlacza, ale konstrukcja z drewna, porcelany i mosiądzu doskonale prezentowała się na biurku. Wykręcił numer do rodziców. Telefon odebrała matka. Jej rozedrgany głos wibrował po drugiej stronie.
- „Halo, kto tam?”.
- „To ja mamo, tu Piotr”.
- „Ach od godziny usiłuję cię złapać” – w jej głosie zabrzmiała pretensja. Piotr miał wrażenie, że słowo „złapać” wypowiedziała płacząc – „Nie wiem co robić, kompletnie nie wiem. Ojca zabrało pogotowie. Nie mam pojęcia co mu jest, nie wiem do którego szpitala go zawieźli, czarna rozpacz!”. Teraz matka płakała już na dobre.
- „Mamo, uspokój się.” – powiedział najspokojniej jak mógł – „Powiedz mi co się wydarzyło?”.
- „Nie wiem, nie mam pojęcia.” – głos przebijał się przez płacz – „Tato jak zwykle rano wyszedł po gazetę, a później Marian, ten nasz sąsiad z dołu mówił, że widział jak tato poślizgnął się i spadł z drugiego czy trzeciego schodka na plecy. To właśnie Marian wezwał pogotowie, bo tato leżał i jęczał nic nie mówiąc. Mnie nie było w domu, wyszłam na chwilę do spożywczego. Wracam, a tu od progu taka wiadomość!” – słuchawkę znowuż wypełniło szlochanie.
- „Mamo, poczekaj. Przecież to bardzo nisko. To pewnie tylko zwykłe stłuczenie, no może jakieś delikatne wstrząśnienie mózgu, a jedno i drugie to przecież nie tragedia. Mamo, uspokój się, wszystko na pewno będzie dobrze. Przecież wiesz, jak silny organizm ma tato”.
Po drugiej stronie słuchawki matka nadal płakała.
- „Mamo, już do ciebie jadę. Poczekaj na mnie, razem na pewno damy sobie radę”.
Matka nadal płacząc bez słowa odłożyła słuchawkę. W głośniku rozległ się ciągły pisk, brzmiący jak alarm aparatu mierzącego rytm serca. Piotr rzucił słuchawkę na widełki i chwycił swoją kurtkę. Prawie biegnąc przez korytarz rzucił się do wyjścia. Odprowadziło go zdziwione spojrzenie Teresy.
Droga do domu rodziców zajęła mu więcej czasu niż się spodziewał. Po drodze była jakaś stłuczka i utworzył się koszmarny korek. Niestety, dojazd wymagał przeprawy przez rzekę, a to można było zrobić używając drogi przez jedyny most. Gdy zapukał do drzwi mieszkania w kamienicy upłynęła już więcej niż godzina. Otwarła mu matka patrząc na niego zaczerwienionymi, załzawionymi oczami. Poszukiwania nie zajęły dużo czasu. Rodzice mieszkali w niewielkim miasteczku, więc ojciec mógł trafić tylko do jednego z dwóch szpitali. Drugi telefon okazał się trafiony i już po chwili Piotr jechał z matką na ulicę Słoneczną, przy której wybudowano ten nowy szpital. Informacji udzieliła im młoda kobieta za okienkiem przy wejściu. Wskazała salę, w której prawdopodobnie położono tatę, to znaczy kogoś odpowiadającego opisowi. Na widok ich obojga wchodzących na oddział ucieszyła się pielęgniarka „Ponieważ, wiedzą państwo – on tu przyjechał jak stał, bez żadnych dokumentów i nie wiedzieliśmy z kim mamy do czynienia”. Za chwilę zapytała:
- „Ale państwo chcą go teraz widzieć?”
- „No tak, oczywiście.” – odparł bez zastanowienia Piotr – „A dlaczego pani pyta?”.
- „No bo wiedzą państwo, zabrano go na badania”.
- „Och! Ale co z tatą? Czy może mi pani powiedzieć jak on się czuje? Czy to coś poważnego?”.
- „Trudno powiedzieć.” – odparła pielęgniarka – „Wyglądał tylko na przestraszonego i potłuczonego, ale za wcześnie aby o tym mówić. Wszystkiego dowiemy się po badaniach”.
Nerwowe oczekiwanie trwało chyba ze dwie godziny. Wtem rozległ się dzwonek windy i na korytarzu pojawiła się inna pielęgniarka pchająca wózek z siedzącym na nim ojcem. Matka pobiegła w jego stronę. Tato nie wyglądał źle, chociaż jego twarzy udzieliła się pewna bladość a oczy sprawiały wrażenie zamglonych i takich jakby nieobecnych. Niemniej poznał mamę, a na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu. Matka wzięła go za rękę i znowuż rozpłakała się. Piotr – pamiętny wczorajszej kłótni i pełen obaw – powolnym krokiem, skierował się w stronę wózka. Gdy był już całkiem blisko tato spojrzał na niego tym swoim dziwnym wzrokiem.
- „Marysiu.” – zbieżność imion była zupełnie przypadkowa – „Kto to jest ten pan?”.
Matka nagle przestała płakać i spojrzała na niego zdumiona.
- „Jak to kto? Przecież to twój syn, Piotr”.
- „Piotr? Syn?” – zdziwił się ojciec – „To ja w ogóle mam dzieci? A właściwie... Jak ja się nazywam?”
Matka znowuż zaczęła płakać, a Piotr bezradnie spojrzał na pielęgniarkę.
- „Tato miał nieduży wylew wewnątrzczaszkowy, w efekcie którego mógł stracić pamięć. Być może to minie, ale na tym etapie nie możemy mieć pewności” – powiedziała cicho pielęgniarka. Za chwilę jednak zasłoniła się:
-„Ja jednak nie mogę udzielać żadnych informacji. To może tylko lekarz, proszę poszukać doktora Wolskiego”.
Piotra zaczęło ogarniać stopniowo narastające przerażenie. „A przeprosiny?” – myślał – „A wszystkie te niedokończone sprawy? A wspólne przeżycia, wspomnienia? O Boże! Dlaczego?”. Przed oczami Piotra pojawił się mężczyzna, którego imienia już dziś nie pamiętał, a który prowadził szkolenie motywacyjne. W uszach zabrzmiały rzucone przez niego w przestrzeń słowa: „Co? Zaskoczyłem was? To jeszcze nic – życie nie raz i jeszcze bardziej was zaskoczy. Żyjcie więc tak, aby każdy dzień mógł być tym ostatnim”.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
w51
Administrator
Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Gliwice
|
Wysłany: Nie 9:26, 02 Wrz 2012 Temat postu: |
|
|
SAMOBÓJCA
To było jeszcze latem. Jechałem rowerem na przejażdżkę po Lesie Kabackim, kiedy nagle przed sobą zobaczyłem tłum, wpatrzony w jakiś punkt po lewej stronie. W pierwszej chwili pomyślałem: “Cud”. Ale już po momencie wiedziałem, że to coś innego. Świadczyły o tym dobitnie radiowozy, karetka pogotowia i straż pożarna. Pewnie i tak nie uwierzycie, że zainteresował mnie nie samobójca, stojący na szczycie żurawia pobliskiej budowy, ale ludzie, którzy mu się przyglądali. Dlatego nie będę Was o tym przekonywał. To zresztą nieważne. Grunt, że zatrzymałem się.
- Ciekawe, po co to robi ? – zastanawiała się starsza pani.
- Pewnie chce się znaleźć w telewizji – stwierdził autorytatywnie młodzieniec z najmodniejszą obecnie fryzurą włoskiego alfonsa, będący w towarzystwie równie modnie uczesanej dziewczyny.
- E tam. Na pewno baba mu dokuczyła – zaprzeczył z kwaśną miną czterdziestolatek, który trzymał za rączkę najwyżej dwunastoletnią dziewczynkę.
- Ale jak, tatusiu? – spytała rezolutnie córka.
- Zapytaj się mamusi – burknął ojciec i pociągnął dziewczynkę do domu.
- Niemożliwe, żeby to przez kobietę – stwierdziła zadbana trzydziestolatka. – Teraz się już takich rzeczy nie robi przez kobietę.
- To dlaczego? – dociekała starsza pani.
- Pewnie go wywalili z roboty.
- I od razu by się rzucał? – powątpiewająco skrzywił się młodzieniec.
- Ty jeszcze nie wiesz, jak to jest. Jak masz pracę, to ona wypełnia ci cały czas, łącznie z każdą wolną chwilą. Śpisz, jesz, myślisz tylko o niej i dla niej. A jak ją tracisz, to znika jedyny życiowy cel – pokręciła głową ze smutkiem. – Wiem co mówię. Sama się pozbierałam tylko dzięki wizytom u psychoanalityka.
- Może ma pani rację – starsza pani usiadła sobie dla wygody na trawie. – Jak człowiek odchodzi na emeryturę, to też sam nie wie, że popełnia samobójstwo na raty.
- E tam. Ja wam mówię, że on to robi dla telewizji – rozejrzał się wokół. – Swoją drogą, to dziwne, że ich tutaj jeszcze nie ma. O rany, co oni robią?
W “koszu” strażackiej drabiny unosił się do góry szpakowaty mężczyzna, koło czterdziestki. Wszyscy śledzili jego drogę z zapartym tchem. I wszyscy jęknęli z zawodu, kiedy zatrzymał się w dość sporej odległości od samobójcy, a dowódca strażaków bezradnie rozłożył ręce.
- Wiedziałem – stwierdził tryumfalnie młodzieniec z fryzurą włoskiego alfonsa. – W tym kraju nie ma nic porządnego.
“Negocjator” nie przejął się jednak problemami długości drabiny i zaczął rozmawiać z mężczyzną stojącym na żurawiu. Na dole jednak nie było słychać o czym mówią.
- No, wreszcie są – ucieszył się młodzieniec na widok wozu transmisyjnego jednej ze stacji telewizyjnych. Pociągnął w tamtą stronę dziewczynę. – Chodź, może będą chcieli porozmawiać z jakimiś świadkami.
Ale zanim dotarli do telewizyjnej ekipy, wysiłek negocjatora został nagrodzony sukcesem. Mężczyzna zaczął powoli schodzić z żurawia. Na dole czekała na niego policja. Reporterce udało się jednak dopchnąć do niedoszłego samobójcy.
- Dlaczego chciał się pan zabić? – zapytała z wypiekami na twarzy.
- Nie chciałem.
- Nie chciał pan? – reporterka nawet nie próbowała ukryć rozczarowania jego słowami. – To po co pan tam stał?
- Chciałem sobie popatrzeć na to wszystko z góry.
jacekgetner
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
w51
Administrator
Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Gliwice
|
Wysłany: Śro 17:58, 10 Paź 2012 Temat postu: |
|
|
Jest piękna.Jest niezamężna.
Mieszka po drugiej stronie ulicy.
Jej dom widać z okien mojego domu.
Właśnie stałem w oknie i patrzałem w tamtą stronę, gdy akurat wróciła z pracy dzisiaj. Zdziwiło mnie, że poszła prosto na drugą stronę ulicy w moją stronę.
Zapukała.
Pobiegłem otworzyć.
Popatrzała na mnie i powiedziała:
- Właśnie wróciłam z pracy i jestem taka podniecona! Bardzo chcę mieć fajny wieczór, wypić drinka i kochać się całą noc!Czy ma pan dziś wolny wieczór?"
Odpowiedziałem pospiesznie:
- Oczywiście! Nie mam nic specjalnego do roboty dzisiaj.!
Na co usłyszałem:
- O Boże! To świetnie! W takim razie czy mógł by pan popilnować mojego psa?
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
w51
Administrator
Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Gliwice
|
Wysłany: Sob 16:06, 01 Gru 2012 Temat postu: |
|
|
MAGICZNY BANKOMAT
Z tym bankomatem od początku było coś nie tak. Psuł się bez przerwy, zatrzymywał karty, wciąż twierdził, że nie ma odpowiednich banknotów do wypłaty zażyczonej sumy. Kierowniczka filii banku, w którym się znajdował, miała z nim Krzyż Pański i najchętniej pewnie by go zlikwidowała. Kiedyś widziałem, jak nie wytrzymała i nie mogąc zmusić bankomatu do wypłaty pieniędzy klientowi stojącemu obok, zaczęła maszynę, najzwyczajniej w świecie, kopać ze złości.
Choć bardzo rzadko korzystałem z samego bankomatu, to lubiłem odwiedzać tę placówkę. Filia leżała na uboczu, blisko Skarpy Wiślanej, gdzie chodzę często na spacery, gdy chcę odpocząć. W środku zawsze było mało klientów, dlatego szybko można było wszystko załatwić. I to pewnie także stało się powodem jej likwidacji. Na początek ograniczono pracę placówki do dwóch dni w tygodniu, a potem zupełnie zamknięto. Na drzwiach wywieszono kartkę, że lokal jest do wynajęcia od zaraz, podano telefon kontaktowy. Wkrótce też ktoś zaczął remontować wnętrze.
Pomyślałem, że w tej sytuacji już nikt nie będzie korzystał ze znajdującego się tam cały czas bankomatu. Przecież teraz, w razie jakiejś jego awarii, czy pomyłki, nie można było pójść na skargę tuż obok, tylko trzeba było się fatygować dwa kilometry dalej, do oddziału. Dlatego bardzo się zdziwiłem, kiedy podczas spaceru zauważyłem mężczyznę, który wypłacał z niego pieniądze. Kątem oka, gdy go mijałem, zauważyłem, że uważnie liczy "papierki", a następnie uśmiecha się zadowolony.
Kiedy szedłem tamtędy trzy dni później, zobaczyłem przy bankomacie panią, a za nią dwie, czekające w minikolejce, osoby. Był to widok niezwykły, bo nawet kiedy jeszcze istniała tam filia, rzadko kto z niego korzystał. Dlatego, kiedy po kolejnych dwóch dniach ujrzałem dziesięcioosobowy “wężyk” czekający do maszyny, ustawiłem się na jego końcu. Wprawdzie nie miałem przy sobie karty, ale pomyślałem, że zanim będzie moja kolej, uda mi się czegoś dowiedzieć.
Zaraz za mną stanęła kobieta koło czterdziestki, w zgniłozielonej kurteczce.
- Przepraszam, czy to ten bankomat? – zapytała mnie konfidencjonalnie.
- Nooo – nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć. Na szczęście wyręczył mnie pięćdziesięcioletni, szpakowaty mężczyzna, który stał przede mną.
- Ten, ten, proszę pani.
- A pan już pobierał? – kobieta uznała najwyraźniej, że ze mną nie ma co gadać, dlatego zagadnęła bezpośrednio mężczyznę przede mną.
- Dwa razy. Teraz biorę ostatni raz na swoją kartę, ale założyłem już żonie i córce osobne konto i jutro odbieram ich karty.
Właścicielka zgniłozielonej kurteczki chciała jeszcze o coś zapytać, ale w tym momencie rozległ się okropny hałas ze środka dawnej filii. Ktoś tam najwyraźniej ciął jakiś metal i całą kolejkę przeszedł dreszcz. Na szczęście piekielny zgrzyt wkrótce ustał i zastąpiło go tylko stukanie młotków.
- No właśnie – odezwała się kobieta. – Podobno można tylko trzy razy z jednej karty pobrać?
- Tak. Dlatego trzeba brać od razu najwyższą kwotę, czyli tysiąc. Wtedy ma pani 100 zł zysku.
- I na pewno nie ubywa to z konta?
- Absolutnie, sam sprawdzałem. Z konta znika tylko kwota, jaką pani chciała wypłacić. To naprawdę magiczny bankomat.
“To takie buty, pomyślałem. Pozbawiony czujnego oka kierowniczki bankomat zwariował i teraz wypłacał każdemu o 10% więcej. Wiadomość musiała się szybko rozejść i teraz klienci chcą skorzystać z tej premii.”
Ponieważ zbliżała się moja kolejka, a ja, jak wcześniej zaznaczyłem, nie miałem przy sobie karty, musiałem ją opuścić.
- Pan rezygnuje? – zapytała kobieta.
- Tak, zapomniałem karty...
- Toś się pan urządził – pokiwał z politowaniem głową szpakowaty pan. Ruszył do bankomatu. – Niech się pan pospieszy, bo na mój gust, to długo nie potrwa. Banki to tylko potrafią okradać zwykłych ludzi, ale same się tak łatwo nie dają oszukać.
Przepowiednia mężczyzny spełniła się już dwa dni później. Podczas spaceru zobaczyłem koło dawnej filii stuosobowy tłumek. Nie był on jednak karnie ustawiony w kolejkę, ale otaczał półkolem kilku strażników, w ochroniarskich mundurach. Uzbrojeni mężczyźni strzegli dostępu do magicznego bankomatu, co wywołało niezadowolenie oczekujących klientów.
Wśród tłumku wyłowiłem szpakowatego mężczyznę i stanąłem obok niego, w nadziei, że dowiem się czegoś więcej.
- I co, zdążył pan coś wyciągnąć? – zapytał życzliwie.
- Niestety, nie.
- To już się panu nie uda. Wydało się.
- A jak?
- Tego nie wiem. Ale policja przywiozła już tutaj tę byłą kierowniczkę filii. To podobnież ona na odchodnym tak zaprogramowała tę maszynę, żeby ludziom więcej pieniędzy wypłacała.
- A dlaczego?
- Bo ja wiem? Może chciała ludziom oddać to, co im banki kradną.
- E, nie – dopiero teraz zauważyłem, że obok pojawiła się pani w zgniłozielonej kurteczce. – To było z zemsty za to, że jej placówkę zamknęli.
- To też chyba nie – wtrąciłem nieśmiało. – Ona teraz jest chyba kierowniczką tej nowej filii kawałek dalej, wśród tych apartamentowców.
W tym momencie drzwi nieczynnej placówki otworzyły się i wyszedł z nich mężczyzna w moim wieku, o wyglądzie typowego bankowca. Chciał ruszyć do zaparkowanego po drugiej stronie ulicy samochodu, ale wtedy zauważył, że drogę zagradza mu tłumek ludzi (od mojego przyjścia pojawiło się jeszcze ze dwadzieścia osób), który wcale nie ma zamiaru rozejść się. Dlatego cofnął się na górę kilkustopniowych schodów, prawdopodobnie po to, by wszyscy go mogli usłyszeć.
- Państwo czekają do tego bankomatu?
- Tak – rozległo się chóralne potwierdzenie.
- Niestety, zabieramy go wkrótce do naprawy, a nowy pojawi się w tym miejscu prawdopodobnie za tydzień – mógłbym przysiąc, że na jego ustach pojawił się szyderczy uśmiech.
- Ale jak my teraz będziemy pobierać nasze pieniądze? – oburzył się dobrze zbudowany młodzieniec, stojący najbliżej schodów.
- No właśnie – odezwała się pani w zgniłozielonej kurteczce. – Inny bankomat jest prawie dwa kilometry stąd – kiedy skończyła mówić, tłumek zaszemrał w geście poparcia.
- O ile państwo pobierali w ostatnich trzech tygodniach pieniądze z tego urządzenia, to i tak będą musieli Państwo dłużej poczekać na jakąkolwiek wypłatę.
- Dlaczego? – zapytał zaniepokojony szpakowaty mężczyzna.
- Niestety, lokal po byłej filii naszego banku wynajęła grupa oszustów, która założyła skaner na czytniku kart i kamerę nad pulpitem do wprowadzenia danych. W ten sposób uzyskali nieograniczony dostęp do Państwa kont i wyczyścili je dziś w nocy ze wszystkich wkładów – teraz mogłem już przysiąc, że młodzieniec szyderczo uśmiecha się pod nosem. – Oczywiście, nasz bank poniesie wszystkie koszty. Musicie się tylko państwo do nas zgłosić z odpowiednim wnioskiem i wyjaśnić, dlaczego w ciągu ostatnich trzech tygodni tak często korzystali państwo z tego akurat bankomatu.
Mężczyzna ruszył ponownie w stronę samochodu. Tym razem jednak, ogłuszony wiadomością tłumek, rozstąpił się przed nim. Bankowiec otworzył drzwiczki swojego auta i, zanim jeszcze wsiadł, zaproponował:
- Mogę kilka osób od razu podwieźć
Wszyscy pozostali jednak na swoich miejscach. Mężczyzna odjechał więc sam, a gdy jego samochód zniknął za najbliższym zakrętem, tłumek ożywił się.
- To skandal!
- To złodzieje!!!
- Proszę państwa załóżmy Stowarzyszenie Osób Poszkodowanych Przez Magiczny Bankomat – powiedziała pani w zgniłozielonej kurteczce.
Jej propozycja została przyjęta entuzjastycznie. Ktoś zaraz znalazł kawałek kartki, ktoś inny dał długopis. Wyznaczono również “dyżurnych”, którzy mieli czekać na kolejnych oszukanych.
- Pan to masz szczęście, żeś tej karty wtedy zapomniał – zwrócił się do mnie szpakowaty mężczyzna.
- Ale przecież mają zwracać te pieniądze – zauważyłem.
- Akurat. To wszystko pic na wodę. Chcą, żeby się przyznać, że się chciało ich okraść. Dlatego jak się nie zorganizujemy, to nigdy nie odzyskamy naszych uczciwie zarobionych pieniędzy – wyjął z zanadrza dokumenty, by móc się zapisać do Stowarzyszenia. – Mówiłem, że wszystkie banki to oszuści.
jacekgetner [link widoczny dla zalogowanych]
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
w51
Administrator
Dołączył: 23 Maj 2007
Posty: 5491
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5 Skąd: Gliwice
|
Wysłany: Czw 22:02, 17 Gru 2015 Temat postu: |
|
|
Co się z nami stało?
[link widoczny dla zalogowanych]
Na dworcu jednego z większych polskich miast zatrzymuje się popołudniowy pociąg PKP Intercity do Warszawy. Na peronie sporo ludzi - taka pora i taki pociąg. Przemieszczają się nim bardzo często pracownicy uczelni, biznesmeni, pracownicy firm. Od czasu do czasu widzi się jakąś osobę publiczną, czasami tzw.celebrytów. Jednym słowem "kulturalne towarzystwo". Miejscówki wymagane (nie jest jednak aż tak ostro, można się załapać i bez), "element" czy zadymiarze raczej się nie plączą choć wyjątki się zdarzają.
Mniej więcej wagon dalej ode mnie stoi młoda, niewidoma dziewczyna z dużym psem-przewodnikiem. Po psie widać, że stworzenie bardzo mądre ale nawet i dla mądrego psa wejście do pociągu z niewidomym to spore wyzwanie i najwyraźniej są kłopoty. Obok dziewczyny z psem stoją ludzie i przechodzą całkowicie obojętnie. Omijają ich, przepychają się pierwsi, jakby nikogo nie było, czasami wręcz potrącą. Przestraszyłam się, że wpadną między peron a pociąg więc podbiegam z moją ciężką walizką i pomagam im wsiąść. Zostaję potem sama z moim dość sporym bagażem. Znów przechodzą ludzie, ktoś stoi przy wejściu a ja mocuję i szarpię się z walizką sama, bo schodki wyjątkowo wysokie. Ale co tam, jako tako zdrowa jestem, jako takie siły mam więc w końcu wciągam ciężar do pociągu.
Teraz muszę się porządnie cofnąć, bo moje miejsce oddaliło się już prawie o dwa wagony. I znów natykam się kilka metrów dalej na dziewczynę z psem. Błąkają się bezradnie po pociągu a ludzie - "kulturalni" jak to na tej trasie - potrącają ich i patrzą jak na trędowatych. Nikt nie pyta, czy potrzebują pomocy. Więc znów pytam dziewczynę, gdzie ma miejscówkę. Nie ma, czyli trzeba spróbować znaleźć jakieś wolne miejsca - trochę ich jest. Otwieram po kolei drzwi do przedziałów i pytam, obok mnie stoi ciągle dziewczyna z psem-przewodnikiem. "Kulturalne towarzystwo" patrzy spode łba, nikt ani mnie ani dziewczynie nie odpowiada. Wiadomo, "kulturalne towarzystwo" jest zawsze naburmuszone, bo albo ma ciężki dzień pracy akurat przed sobą albo akurat za sobą. Idziemy więc dalej, po kolei to samo we wszystkich przedziałach, do tego jeszcze ciągłe przetrącanie na korytarzu i ani jednego zwykłego pytania "Czy może pani pomóc?" Co tam, wywali się to się wywali, ślepa to po co się głupia między ludzi pcha.
W końcu dochodzimy do mojego miejsca, na szczęście trochę dalej jest przedział służbowy więc obsługa pociągu pomaga kobiecie dalej. Nie wiem, jak sprawa się skończyła, bo widząc, że dziewczyną zaopiekowali się konduktorzy, zajęłam się wreszcie sobą. W przedziale siedzieli sami "kulturalni" ludzie i młody chłopak z Ukrainy, miły ale bardziej "zwyczajny". Kto natychmiast pomógł mi położyć walizkę na półce - nie muszę dodawać (jeden "kulturalny" pan może być rozgrzeszony z powodu wieku, pozostali stanowczo nie). Przy wysiadaniu to samo - pasażerom "kulturalnym" nawet nie przyszło do głowy, bo i po co - skoro baba wozi jakieś walizki to niech je sobie nosi, w końcu mamy emancypację. Chłopak z Ukrainy okazał się niezawodny, pomógł i przy wysiadaniu.
Wszystko wskazuje na to, że wkroczyliśmy właśnie na kolejny, niewątpliwie wyższy etap rozwoju i cywilizacji. Pamiętam czasy, gdy w zaawansowanej ciąży i ze sporym brzuchem przemieszczałam się transportem publicznym po jednej z zachodnich metropolii. Otóż ani razu nie zdarzyło mi się wtedy, aby ktoś "rdzenny-miejscowy" ustąpił mi miejsca, na szczęście dawałam sobie radę i wszystko dobrze znosiłam. Zdarzało się natomiast często, że - widząc mój pokaźny brzuch - miejsca ustępowali mi przybysze z Azji czy z Afryki. Taka obyczajowa ciekawostka.
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|